środa, 7 kwietnia 2010

Bez szwanku

Relacja z koncertu Katatonii w Warszawie.

Koncerty takie jak ten budzą wiele emocji jeszcze na zapas. Po pierwsze ze względu na fakt, iż to pierwsza od lat wizyta Katatonii w naszym kraju. Po drugie – występ Szwedów miał miejsce w ramach trasy promującej ostatni, w dodatku niełatwy w odbiorze album „Night Is the New Day”. Po trzecie – tuż po jego premierze zespół przeżył poważną destabilizację składu; jego szeregi opuścili Fred i Mattias Norrman, odpowiedzialni odpowiednio za gitary i bas. Już te trzy powody spokojnie mogły wystarczyć, by każdy kto wybierał się na któryś z dwóch polskich koncertów żywił uzasadnione obawy, nadzieje i oczekiwania…

Koncert w warszawskiej Stodole otworzyli punktualnie Niemcy z Long Distance Calling. Była równo 20.00 i kolejne pół godziny z niewielkim okładem miało należeć do nich. Proponowany przez naszych zachodnich sąsiadów nieszczególnie oryginalny, acz solidnie odegrany instrumentalny, postrockowy set przyciągnął pod scenę znakomitą część publiki, która tego wieczoru zjawiła się w klubie. Rzetelne wykonanie, trans i przyzwoite brzmienie urozmaicały próby nawiązania kontaktu z publiką przez jednego z gitarzystów, silącego się na język polski. Ot, dodatkowa atrakcja, przez jednych zapewne zapisana in plus, przez innych potraktowana jako sympatyczny, acz raczej zbędny koncertowy folklor. Rola drugiego rozgrzewacza przypadła fińskiemu Swallow the Sun, który podobnie jak poprzednicy zjednał sobie gros widowni prezentując nieco bardziej tradycyjny, doommetalowy show z charakterystycznymi melodiami.


Danie główne zaserwowano na parę chwil przed 22.00. Krótkie, dość typowe zresztą intro i wreszcie na scenie pojawiły się sylwetki pięciu facetów. Nikt nie miał specjalnych złudzeń co do tego, po co się tu znaleźli. Wszyscy również wiedzieliśmy, że to przede wszystkim dla nich przyszliśmy. Rozpoczęli od „Forsaker”. Przewidywalnie, lecz ciężko było mi wyobrazić sobie lepsze otwarcie, niż owe potężnie wybrzmiewające, niemalże moshowe akordy. W zasadzie od pierwszych sekund ustała we mnie jedna z wymienionych na początku obaw – mimo absencji braci Norrman, Katatonia wypadła w tej zapewne niełatwej i stresującej sytuacji bez szwanku. Zastępujący ich wiosłowy Per „Sodomizer” Eriksson (znany również z Bloodbath) oraz basista Niklas Sandin okazali się zastępstwem trafionym w dziesiątkę. Nie dość, że o szczególnych błędach w odgrywanych partiach nie mogło być mowy, to bezzasadne okazały się także obawy o to, czy nowi muzycy podołają opanować materiał z poprzednich płyt; wprawdzie set opierał się głównie na utworach z „Night Is the New Day” („Liberation”, „The Longest Year”, „Onward Into Battle”, „Idle Blood” oraz obowiązkowy „Day and Then the Shade”), lecz grupa nie miała żadnych problemów z sięganiem do programu starszych wydawnictw. I tak mieliśmy okazję usłyszeć ze sceny m.in. „My Twin”, „Teargas”, „Ghost of the Sun”, a także prawdziwe białe kruki w postaci odśpiewanej przez całą salę „Omerty” oraz „Saw You Drown” z przełomowego „Discouraged Ones”. Ta ostatnia kompozycja była zarazem najstarszym akcentem tamtego wieczora. Gros uwagi koncentrował na sobie bez wątpienia Jonas Renkse. Jednych, zwłaszcza damską część publiki, pociągał jego urok osobisty i oszczędne komentarze ze sceny, innych – bez względu na płeć czy orientację – porywał swym hipnotyzującym głosem, dobywającym się spod gęstwiny opadających na twarz włosów. Nie sposób jednak pominąć wspomagających go gitarzystów, którzy dzielnie dotrzymywali mu kroku w chórkach. Jeśli chodzi o brzmienie, to postawię śmiałą tezę, że już dawno nie było w Polsce lepszego. Robiąca kolosalne wrażenie, wyeksponowana sekcja rytmiczna, nadawała ton przez te półtorej godziny. Każde uderzenie Daniela Liljekvista atakowało z należytą siłą i precyzją. Gitary doskonale dopełniały się w obu kanałach, nie stając się ani przez chwilę nieczytelną ścianą dźwięku. Obficie uzupełniające całość sample nadawały występowi Szwedów dodatkowego wymiaru.

Jedyną rzeczą – i tu pozwolę sobie na szybki powrót do programu koncertu – do której mógłbym się lekko doczepić, było potraktowanie nieco po macoszemu albumu „Tonight’s Decision”, z którego zaprezentowano jedną, jedyną odsłonę w postaci „For My Demons”. Za to samo wykonanie tej kompozycji nie mogło budzić najmniejszych zastrzeżeń. Cóż, może następnym razem…


Pominąwszy tę jedną, mikroskopijną niedoskonałość, Katatonia zagrała koncert doskonały. Wszystkie obawy, o których napisałem na początku mojej relacji, jak i cała reszta innych, zostały przez zespół skutecznie rozwiane, i pomimo iż w kalendarzu jak byk stał 1 kwietnia, muzycy nie dali najmniejszego pretekstu, by ich show potraktować jak żart primaaprilisowy.


Cyprian Łakomy

fot. Kara Rokita


1 komentarz:

Rio pisze...

Może Long Distance Calling szczególnie oryginalne nie jest, ale za to mają inne brzmienie na żywo niż na płycie, to już się bardziej post-metal robi.
Jeśli chodzi o gwiazdę wieczoru, to szkoda, że tak mało starych utworów zagrali. Nie tylko 'Tonight's Descision' po macoszemu potraktowali, bo przecież z 'Discouraged Ones' też tylko jeden kawałek był. Co ja bym dała za usłyszenie ot chociażby takiego 'Cold Ways' [które było na poprzedniej trasie] czy 'I Break'. No i z wokalem w trakcie 'Forsaker' coś się działo, tam gdzie stałam prawie nie przebijał się przez muzykę.
A żeby nie było tu samego marudzenia z mojej strony, to dodam, że i tak uważam ten występ za idealny. Z setlisty, pomimo kilku braków, nie wyrzuciłabym nic, za to chętnie bym o kilka godzin koncert wydłużyła :) 'Forsaker' i tak mi się podobał przez to z jaką mocą został wykonany. Wokal Jonasa bezbłędny, uwielbiam tego człowieka ze melodie. Krótko mówiąc, podpisuję się wszystkimi kończynami pod każdym zachwytem nad Katatonią i tak.