wtorek, 6 kwietnia 2010

Robactwo, szkorbut i strzał pancernika – relacja z From Here to Past


fot. http://www.myspace.com/officialasphyx

Zbierający okrutne żniwo nawrót oldschoolowego death metalu nie trawi wprawdzie sceny ekstremalnej tak niemiłosiernie jak jeszcze 2-3 lata temu, jednak wciąż od czasu do czasu daje o sobie znać. Jedną z hord, które niewątpliwie skorzystały na tym zjawisku, jest holenderski Asphyx – band tyleż zasłużony, co wciąż pozostający w cieniu innych legend rzędu Entombed, czy, by daleko nie szukać, rodaków z Gorefest. Nie dość, że wzrost zainteresowania starą szkołą metalu śmierci skłoniła członków grupy do wspólnego postanowienia „spróbujmy raz jeszcze”, to na dodatek, w dalszej perspektywie, zaowocowała wypluciem przez Asphyx co najmniej znakomitego albumu. Rzekłbym nawet, że „Death… the Brutal Way” można uznać za swoistą winietę, naczelny egzemplarz drugiej młodości death metalu.


Wprawdzie od premiery albumu trochę już minęło, jednak odbił się on na tyle sporym echem, że gdy tylko wieść o najeździe Holendrów obiegła nasz ojczysty anus mundi, zarówno wśród starych jak i tych młodszych amatorów sonicznej destrukcji i wojennych pieśni zapanowała generalna mobilizacja.


27 marca. Jeden z pierwszych weekendów tej wiosny przywitał nas deszczem. Bus sunął jednak odważnie w kierunku stolicy. Pogoda dała się podobnież we znaki samym bohaterom niniejszej relacji – samolot ze sprzętem Asphyx na pokładzie zanotował lekkie opóźnienie. Konieczność otwarcia wieczoru na deskach Progresji przypadła płockiemu Centurionowi. Pomimo niezbyt wdzięcznego zadania, wywiązali się z niego bardzo poprawnie, grając death na całkiem przyzwoitym poziomie. Tuż po nich na scenie zainstalowali się obleśni bluźniercy z Throneum. Wiem, że spora część zgromadzonej gawiedzi wyciągała ten show poza nawias pozostałych suportów. Wszak był to pierwszy od lat występ Tomka Hanuszkiewicza i obecność na nim była czymś znacznie więcej niźli obywatelskim obowiązkiem. Nie wiem na ile zasadne jest nazywanie bytomian „polskim Darkthrone”, jednak coś musi w tym być, skoro euforia maniaków sięgała zenitu, nawet pomimo niezbyt przekonującego brzmienia (tak, wiem, że jest to najmniej istotny aspekt twórczości Throneum, ale syf też trzeba umieć ukręcić). Zmęczyła elbląska Trauma, która coraz częściej usiłuje ugrać coś pokazowym rzemieślnictwem, jednak gdzieś po drodze gubi ostatnie strzępy klimatu. Występ ostatniego z suportów – Pandemonium był być może najlepszym wykonawczo i brzmieniowo, jednak ciężko było zdzierżyć kolejnego w ciągu 3 ostatnich godzin wykonawcę, nie będącego tym, na którego wszyscy czekali najbardziej.


Asphyx wtargnął na deski około północy i po szybkiej introdukcji rzucił w tłum solidną garść robactwa („Vermin”), robiąc przy tym sporo hałasu. Nie minęło wiele czasu, by przy marszowym „Scorbutics” część sali zeszła na szkorbut, a jeśli komuś wydawało się, że miał choć trochę szczęścia i zwycięsko przetrwał tę konfrontację, to na dobitkę wykończono go strzałem z działa pancernika „M.S. Bismarck”. W trzech zaledwie rozdaniach dowodzeni przez zabójczo uśmiechniętego Martina Van Drunena Holendrzy kupili Warszawę. Ale to był dopiero początek i najgorsze miało jeszcze nadejść. „Death the Brutal Way”, poprzedzony krótkim manifestem wymierzonym w pozorancki death metal, aż prowokował do brutalnych tańców pod sceną. Podobnie szlagiery takie jak „Bloodswamp” czy „Pages in Blood”. Odpowiedniego kolorytu całemu, z górą dwugodzinnemu show nadawało brzmienie: ciemne, brudne i kopiące w twarz z należytym impetem, choć z początku zdarzały się niepożądane sprzęgi. Potwierdzeniem tej tezy może być wykonanie majestatycznego, ultra-wolnego „Asphyx II”, który dzięki skrzętnym zabiegom nagłośnieniowca przejechał po zgromadzonych niczym walec. Po wieńczącym część zasadniczą koncertu „Last One on Earth”, udało się wyciągnąć zespół na kilka bisów. I choć nie do końca konsekwentnie trzymał się ujawnionej później set listy, można puścić mu to w niepamięć po tak epickim finale jak „Riflegun Redeemer”.


Przetrwać tak długi koncert po przytłaczającej i niepotrzebnej dawce suportów było nie lada wyzwaniem. Wielu pomagało sobie w nim na różne sposoby: to spożywając w nadmiarze różne napoje, to zasypiając w trakcie któregoś z występów lub po prostu na chwilę opuszczając lokal. Następnym razem radziłbym organizatorom poważnie zastanowić się, nim znów przedobrzą z doborem składu. Bo w przypadku takiego koncertu, pierwszego od lat – nastu, zwyczajnie nie wypada.


Cyprian Łakomy


Brak komentarzy: